Zespołowy indywidualista

Szczęście składa się z wielu czynników. U mnie na pierwszym miejscu jest rodzina. Wprawdzie jeszcze jej nie mam, ale kiedyś chciałbym takową posiadać. Warto również w życiu robić to, co się kocha. Mieć pasję. To z pewnością jeden z kluczy do szczęścia. O pasjach, muzyce i Podhalu – Sebastian Karpiel-Bułecka

Kim pan chciał zostać w młodości?
Sebastian Karpiel-Bułecka: Od najmłodszych lat architektem. A grać chciałem, ponieważ mi się to podobało. Nagle granie okazało się bardzo ważne w moim życiu. Do tego stopnia, że zawaliłem szkołę, a nawet mnie z niej wyrzucono. Potem stwierdziłem, że oprócz tego grania, muszę coś mieć w życiu i zostałem architektem. Spełniłem więc swoje zamierzenie z młodości.

Projektowanie to odskocznia od muzyki czy pana druga miłość?
Architektura to mój wyuczony zawód, a muzyka to hobby. Tak mi się w życiu poukładało, że owo hobby z czasem stało się również zawodem… Siadam, rysuję, projektuję, ponieważ spełniam się w tym tak samo, jak na scenie.

I o czym pan wtedy myśli?
Zapominam o tym całym harmidrze, który wiąże się z koncertami, występami, przebywaniem wśród ludzi. Projektowanie to sposób na to, żeby odciąć myśli od płaszczyzny muzycznej i popłynąć w zupełnie innym kierunku. Nabieram przez to sił przed wyruszeniem na kolejny koncert.

Projektowanie to zajęcie dla indywidualisty, za to na scenie toczy się gra zespołowa. Jakim pan jest typem?
Zespołowym indywidualistą. Lubię pracować z ludźmi. Jestem zaprzyjaźniony z członkami Zakopower, lubię z nimi przebywać. Projektowanie to też trochę praca grupowa. To co wymyśliłem, muszę uzgodnić na przykład z konstruktorem. I tu, i na scenie odciskam na tym, co robię swoje piętno. To ja interpretuję piosenki na scenie, śpiewam je tak, a nie inaczej.

Liczył pan kiedyś ile domów wyszło spod pana ręki?
Zaprojektowałem znacznie więcej, niż było końcowych realizacji. W Zakopanem stoją już domy mojego projektu. Pierwszy był dom mojego przyjaciela z zespołu – Wojtka Topy. W tej chwili buduje się drugi dom, a lada moment rozpoczną się prace przy budowie kolejnego.

Najważniejsze miejsce w domu?
Kuchnia z dużym stołem. Mimo, że dużo czasu spędza się w salonie czy innych pokojach, to i tak, kiedy spotykam się z rodziną czy przyjaciółmi, wszyscy siedzą w kuchni. Podpisuję się pod tym, że to magiczne miejsce.

Nowoczesny styl czy tradycja i klasyka?
Lubię łączenie stylów i tak też staram się projektować. Domy, które stoją na Podhalu, są połączeniem tradycyjnych elementów z nowoczesnymi rozwiązaniami technicznymi, choćby przeszkleniami. W środku są otwarte przestrzenie, które, w moim odczuciu, dają poczucie wolności.

Zakopane to miejsce na zawsze?
Lubię robić w życiu różne rzeczy i nie chciałbym się ograniczać do mieszkania pod jednym adresem. To dobre miejsce, żeby się wyciszyć, odpocząć, spędzić starość. Na pewno jestem związany z Zakopanem emocjonalnie. Tam mieszka moja rodzina, tam są groby moich przodków, tam spędziłem młodość. To wszystko jest ważne. Z drugiej strony, życie przynosi różne niespodzianki. Czas pokaże, gdzie zapuszczę korzenie.

Powiedział pan kiedyś: „Nigdy nie spotkałem w Warszawie człowieka, który patrzy w niebo”. Panu się to zdarza?
Staram się. To była oczywiście przenośnia. Warszawa to miasto w ruchu. Wszyscy zmierzają gdzieś szybkim krokiem. A ja uważam, że warto zwracać uwagę również na inne rzeczy – choćby to, że niebo ma dziś piękny, niebieski odcień. To pozwala złapać dystans do naszych codziennych zmagań.

Duże metropolie pana przytłaczają? Zabijają wrażliwość?
Wychowałem się na wsi i siłą rzeczy tak właśnie jest. Duże miasta mnie ograniczają. To chyba nie znaczy, że zabijają wrażliwość, bo mam dużo kolegów wychowanych w miastach, którzy mają bardzo artystyczne dusze. Wrażliwość na świat nabywamy w domu. Choć otoczenie też ma na to wpływ. Kiedy przyjeżdżam w góry – przynajmniej ja tak mam – staję się bardziej uduchowiony, zyskuję inne spojrzenie. Tu jest się bliżej natury i Boga.

Są miejskie zwyczaje, które pana denerwują. Choćby to, że w dużym mieście trzeba trzy dni wcześniej zapowiedzieć się z wizytą, a na Podhalu po prostu się do kogoś idzie…
Smutne jest też to, że kiedy mieszka się w bloku, nie zna się swoich sąsiadów. Inaczej funkcjonują więzi międzyludzkie. U nas, na Podhalu, ludzie się znają, mówią sobie „dzień dobry”. Ludzie z mniejszych miejscowości są na siebie nawzajem bardziej wyczuleni.

A jaka jest pana definicja szczęścia?
Szczęście składa się z wielu czynników. U mnie na pierwszym miejscu jest rodzina. Wprawdzie jeszcze jej nie mam, ale kiedyś chciałbym takową posiadać. Warto w życiu robić to, co się kocha. Mieć pasję. To z pewnością jeden z kluczy do szczęścia.

Ma pan swoje ukochane miejsca?
Jest ich wiele, ale najbardziej lubię Kościelisko. Tam się wychowałem, stamtąd rozciąga się najpiękniejszy widok na góry.

„Pełna radości, ekspresji, wolności -chciałoby się powiedzieć – wolności góralskiej” – napisał ktoś w recenzji waszej ostatniej płyty. Na czym polega ta „góralska wolność”?
Trudno mi powiedzieć, jako wykonawcy, coś obiektywnego na temat tego materiału, ponieważ straciłem dystans do tego, co zrobiliśmy. Na pewno staraliśmy się na tej płycie zawrzeć dużo ważnych rzeczy, o których na co dzień myślimy. Na pewno włożyliśmy w nią bardzo dużo emocji. Ta płyta to obraz naszej duszy – nasze rozterki, przemyślenia, postrzeganie świata. Jeżeli ktoś tam dostrzega wolność, to bardzo dobrze, bo ona na pewno tam jest. Jest też dużo refleksji na temat spraw, o których ludzie zapominają w codziennym pędzie. Szukają szczęścia nie tam, gdzie ono jest. Zwracają uwagę na rzeczy przyziemne, a umyka im duchowa strona naszego życia.

Piosenka „Boso” brzmi jak manifest antymaterialisty…
Nie jestem antymaterialistą (śmiech). Uważam, że dobrze jest mieć porządny, wygodny samochód, mieszkać w komfortowych warunkach, natomiast pamiętać o odpowiednich proporcjach. W „Boso” śpiewam o niepopadaniu w skrajności.

Jaka muzyka pana inspiruje?
Słucham głównie jazzu. Jest tyle pięknej muzyki na świecie, że nie zamykam się na jeden gatunek. Staram się wyłapywać nowe brzmienia.

W młodości chciał pan być taki, jak brat – architekt i muzyk.
Każdy młody człowiek potrzebuje wzoru. Dla mnie wzorem był brat i do pewnego momentu chciałem wszystko robić tak, jak on. Dopiero, kiedy dojrzałem, poszedłem własną drogą. To ważne w życiu, żeby taką osobę mieć.

Co składa się na dojrzałość artysty?
Doświadczenie, wrażliwość, czas. Ludzie z wiekiem dojrzewają i artysta, tak jak w życiu, uczy się na błędach. Trudno mi coś więcej powiedzieć, bo nie uważam się za dojrzałego muzyka. Ja cały czas szukam, uczę się.

Nie męczy pana polski show-biznes?
Nie zajmuję się show-biznesem, po prostu robię to co lubię, gram muzykę.

Jaki macie sposób na to, żeby dogadać się w zespole?
Głównie kompromis. W zespole, tak, jak i w małżeństwie, trzeba iść na ustępstwa. Ja trafiłem na ludzi, z którymi świetnie się rozumiem, mamy podobny punkt widzenia i,, oprócz drobnych spięć, nie ma większych problemów. Znamy się jak łyse konie, a podstawą jest to, że się lubimy i lubimy ze sobą przebywać.

Przyjaźń?
Jedna z ważniejszych rzeczy, która nam się może w życiu przydarzyć. Staram się być otwarty na ludzi, nie wpadać w paranoję, że wszyscy chcą mnie wykorzystać. Może z taką postawą jest mi łatwiej znaleźć wartościowych ludzi, którzy mają czyste intencje? To nie jest też tak, że jestem bardzo ufny. Staram się być rozważny.

Kiedy trzeba uciec na koniec świata, żeby odpocząć…
Jadę do Kościeliska, śpię dwa dni, rysuję. Staram się oderwać myśli od tego, co wydarzyło się na koncercie. Choć czasem jest to trudne, bo zawsze tak mocno żyję tym, co dzieje się na scenie, że po występach nie mogę zasnąć…

I co się tam dzieje?
Wszystko. Od adrenaliny, uniesienia i radości, po złość.

A co pana złości?
Kiedy na przykład nie słyszę się dobrze w odsłuchu i przez to gram inaczej. Gdy wszystko się zgadza, zaczynam się cieszyć grą. A potem ta radość przeradza się w euforię. Długo bym tak mógł…

Improwizujecie?
Muzyka to żywy organizm, więc ustalamy tylko kolejność piosenek. Zakopower nie byłby sobą, gdyby nie stawiał na spontaniczność.

Największe zaskoczenie na scenie?
Kiedyś, tuż przy podeście stał mężczyzna z dziarami na ramionach i czapce bejsbolówce zasuniętej na oczy. Przez cały czas patrzył na mnie z posępną miną. Strasznie mnie to drażniło i zastanawiałem się, po co on właściwie przyszedł na koncert, czego od nas chce. Spotkałem go w garderobie. Powiedział, że jest naszym wielkim fanem i poprosił o autograf. To był szok. Od tamtej pory nauczyłem się nie dziwić niczemu.

Czego by pan życzył sobie samemu?
Pomysłów mam wiele, przyjaciół, z którymi mogę grać też, więc życzyłbym sobie zdrowia, żeby móc to wszystko zrealizować.

Żyje pan pełnią życia?
To zależy od definicji. Pewne rzeczy mnie ograniczają, ale robię to, co kocham. I to jest najważniejsze.

Rozmawiała: Joanna Jałowiec

Redakcja Magazynu
Polecamy

Powiązane Artykuły