11 września

Maska dobrze przylega mi do twarzy. Robię przysiad, by pozbyć się jak najwięcej powietrza z kombinezonu nurkowego. Odchylam kryzę i słyszę, jak syczy, wydostając się szparą. Wstając, czuję, że gumowa powłoka ściska mi ciało, garby pofałdowanej gumy wyglądają jak nadmiar skóry u jaszczurki o czarnym kamuflażu. Wkładam automat oddechowy do ust. Patrzę na Bodka, który już na mnie czeka na skraju betonowego nabrzeża. Lekkie skinienie głową i robimy stanowczy krok do przodu, by po sekundowym opadaniu poczuć, jak o poranku budzi nas wrześniowa woda Bałtyku. Robimy próbne zanurzenie. Woda w kanale portowym nie jest zbyt przejrzysta, tak więc po wyszasowaniu się gdzieś na dwóch metrach musimy przed samym okularem maski nurkowej pokazać sobie nawzajem, że jest okej. I jest okej. Kciuk do góry, wypuszczamy powietrze z płuc i spotykamy się na powierzchni.

Zadanie na dziś to pływanie na dystansie. Rozciągnięta pomiędzy dwoma bojami linka wyznacza nasz dzisiejszy stupięćdziesięciometrowy dystans, który mamy pokonać dziesięciokrotnie, czyli, jak łatwo obliczyć, przed nami półtora kilometra. Jak to zwykle bywa, gdy jest się młodym, a tu ja nim jestem, do mnie należy ciąganie za sobą czerwonej boi na znak, gdzie się nasza dzielna para podziewa i w jakim tempie przebiera płetwami, rozdzierając mroczną toń Zatoki Gdańskiej. Płynę trochę z tyłu za Bodkiem, lubię z nim nurkować, nie przesadza z tempem, dziś to szczególnie ważne, by się całkowicie nie spalić. Mamy na popołudnie zaplanowane zdawanie wuefu, a to w wojsku rzecz święta. Ot, takie coroczne zawody. Ale na razie muszę równo machać płetwami. Jest to kolejny dzień kursu nurkowego, utrzymanie się w toni nie stanowi więc już dla mnie problemu, jedyne, nad czym muszę zapanować i nadal się tego uczę, to to, by przez pół godziny nie zużyć całego zapasu powietrza, a pod wodą jakoś bardziej chce się mi oddychać niż na powierzchni.

To nie tylko rytuał, ale i wymóg, by po nurkowaniu wejść pod prysznic w całym sprzęcie i obmyć się ze słonej wody. Sprzęt obsłużony, dopiero teraz mam w głowie zaliczenie wuefu. Z Warszawy przyjechał gość ze szkoleniówki. Nie ma ściemy i egzamin jest w pełnej regulaminowej oprawie. Choć większość nas codziennie dozuje sobie o wiele więcej wysiłku, to i tak naocznie musimy udowodnić, że się podciągamy, biegamy i takie tam. No oczywiście należy to zrozumieć, bo są też tacy żołnierze co, że tak powiem, stronią od wysiłku fizycznego. A i u nas ostatnimi czasy znaleźli się chętni do bycia komandosami z nadania, mamy więc nie lada zabawę, chórem licząc im podciągnięcia do trzech. Ich popisy dzieli występ na drążku Stacha, który, mając już pięćdziesiąt wio- sen, od niechcenia zalicza dwadzieścia podciągnięć. Choć na piątkę trzeba zrobić osiemnaście, to jakoś nikt nie robi mniej. No, jak Stachu machnął dwadzieścia, to młodsze roczniki nie mogą się oszczędzać. Na piątkę trzeba też zrobić osiemdziesiąt brzuszków w dwie minuty i tu nikt nie przesadza z zawyżeniem normy. Przed obiadem jeszcze biegniemy sprint w dyscyplinie wahadłowej, czyli dziesięć metrów tam i z powrotem dziesięć razy. Ot, taka rozgrzewka przed obiadem. Dopiero na deser będzie bieg na trzy kilometry – wisienka na torcie.

Podczas obiadu dochodzą nas słuchy, że w Stanach jakiś samolot zahaczył o jeden z wieżowców w Nowym Jorku i jest dużo o ar. No cóż, nikt nie wie, co przyniesie dzień, takie życie. Nie przejadam się, choć głodny jestem jak wilk, bo woda wyciąga. Po obiedzie, po małej drzemce, budzi się we mnie dusza sportowca. Jestem więc gotów na zmierzenie się z chłopakami. Większość to moi dobrzy kumple z kursu podstawowego. Teraz jako instruktorzy na kursie nurkowym mają zabawę, podtapiając mnie ponad przydział. Dlatego obiecuję sobie, że pokażę im plecy. Taki mam zamiar. Na kursie nurków działań bojowych nie ma niestety zbyt dużo czasu na bieganie i szlifowanie formy. Pożegnanie na starcie biegu brzmi zaskakująco – mamy biec szybko, bo ponoć będziemy się pakować i wracać do Warszawy. Ale o co chodzi? Nikt nic nie wie. No i START. Nie pamiętam takiego biegu na egzaminie w firmie, by się wolno biegało lub by ktoś nie pobił życiowego rekordu. Schemat biegu jest prosty – przód ciągnie, a tył pcha. Dlatego na tej fali biegowi maruderzy nie wierzą na mecie w swe sportowe osiągnięcie.

Biegnie mi się dobrze, tym bardziej że nie biegniemy bieżnią wkoło boiska, tylko na trasie od Westerplatte w stronę Przeróbki. Tak jakoś jest, nie wiem czemu, że na prostym odcinku, takim jak ten, tempo jest zawsze szybsze niż na bieżni. Te biegi są do siebie bardzo podobne, do połowy dystansu biegniemy w peletonie i to mi bardzo pasuje. Wolę, jak z początku ktoś narzuca dobre tempo, a wybitnych biegaczy wkoło mnie sporo i niby nie ma rywalizacji i na piątkę wystarczy 11:30, ale po prędkości widać, że nie ma miękkiej gry. Asfalt nagrzany jest popołudniowym słońcem i zaczyna mi być sucho w gardle. Na tyle sucho, że tuż przed metą wyprzedza mnie Edek i wprawdzie z dobrym czasem, bo 10:22, ale jestem drugi. No nic, tłumaczę sobie oddanie pierwszeństwa respektem przed instruktorem. W wybornych humorach wracamy do bazy, lecz na dziś to koniec wesołości. Jest decyzja z Warszawy, że mamy się natychmiast pakować. Całą jednostkę postawiono w stan gotowości bojowej. Obraz przekazywany na żywo w telewizji nie wymaga komentarza, serce podchodzi do gardła na widok walących się nowojorskich wież.

fragment książki „Ostatnich gryzą psy. Jak zostałem szturmowcem GROM-u” NAVALA

Źródło: Bellona

Ela Makos

Autor

Ela Makos

Polecamy

Powiązane Artykuły