Jestem introwertycznym ekstrawertykiem

O tym dlaczego z jego powodu kiedyś ścięto drzewo, kiedy przestał być kojarzony wyłącznie jako twórca „Katedry” i o komercji, która jest jak wymarzone zabawki, mówi reżyser i scenarzysta filmów animowanych – Tomasz Bagiński

Czy uważasz się za perfekcjonistę?
Tomasz Bagiński:
Nie. Perfekcja jest nieosiągalna, dlatego trzeba znać umiar. Trzeba wiedzieć, kiedy powiedzieć sobie „stop”. Szczególnie w animacji. Dlatego, że w animacji można poprawić wszystko. Z jednej strony jest to jej fajna cecha, z drugiej przekleństwo. Trochę jak w grafice komputerowej. Można poprawiać w nieskończoność. Człowiek zostaje z pięcioma wersjami, z których każda jest dobra. I to jest jakaś straszna pułapka.

Czy Tomek Bagiński wie kiedy powiedzieć sobie dość?
To przyszło z czasem, ale z drugiej strony dość wcześnie. Właśnie taką piękną lekcją była dla mnie „Katedra”. Robiłem ją w sumie 15 miesięcy, ale w ciągu kilku lat. To był projekt, który był dla mnie bardzo mocno osobisty. Był też trudny w sensie psychicznym, ponieważ robiłem go sam. I właśnie „Katedra” wyjaśniła mi, że robienie filmu zbyt perfekcyjnie jest pakowaniem się w kłopoty.

Dlaczego?
Ja „Katedrę” poprawiałem w nieskończoność. Robiłem coraz to nowe wersje, coraz to nowe ujęcia. Miałem żelazny deadline, który sobie narzuciłem, tak, żeby zdążyć z wysłaniem filmu na festiwal. I tak nie udało mi się dopiąć wszystkiego do końca, tak, jak chciałem. Miałem potem strasznego kaca moralnego, twórczego. Miałem wrażenie, że mi się nie udało, że to, co zrobiłem, wygląda ohydnie, że jest słabe. Nie mogłem patrzeć na „Katedrę”! Byłem przekonany, że to może być dużo lepsze.

Czy faktycznie w „Katedrze” można sporo poprawić?
Ależ oczywiście. Z drugiej strony okazało się, że to, co zrobiłem jest wystarczająco dobre.

Nie męczy cię, że dla większości Polaków jesteś twórcą TEJ „Katedry” nominowanej do Oscara? I tylko tyle?
Tak faktycznie było, dopóki nie pojawiła się „Animowana historia Polski”, którą pokazano na Expo 2010 w Szanghaju. Ten film trochę ten wizerunek zburzył. Głównie dlatego, że bardzo dużo ludzi „Animowaną Historię Polski” obejrzało. Dalej oczywiście jestem nominowanym do Oscara twórcą „Katedry”, ale już coś w takiej ogólnej świadomości zaczęło się zmieniać. I teraz zaczynam być powoli uważany po prostu za filmowca.

Spory sukces, a takim była nominacja do Oscara, definiuje człowieka w ogólnej świadomości…
To jest w pewnym sensie rzecz, z którą trzeba się pogodzić. Wszyscy jesteśmy po troszę więźniami własnych sukcesów. To łatwo zauważyć na naszym polskim rynku. Weźmy pod lupę, choćby takiego reżysera jak Juliusz Machulski. On przez długie lata był reżyserem „Seksmisji”, a potem był reżyserem „Kilera”. Kiedy znów nakręci film, który odniesie kasowy sukces, to będzie reżyserem właśnie tego filmu. Mimo, że w międzyczasie zrobił sporo innych filmów. Tak to wygląda. Trzeba się z tym pogodzić. To co dociera do masowego widza, a to, co jeszcze dzieje się w życiu zawodowym twórcy, to także są dwie różne rzeczy. Dam prosty przykład: film „Sztuka spadania” przyniósł mi dużo więcej zleceń i projektów niż „Katedra”. Mimo, że „Sztuka spadania” jest o wiele mniej znana.

Myśląc o sobie w kategoriach zawodowych, za kogo się uważasz? Reżysera, twórcę, artystę?
Obecnie za reżysera, i coraz częściej za scenarzystę. Bardzo możliwe, że za dziesięć lat, będę głównie scenarzystą, bo to mi sprawia mnóstwo frajdy. Ale w tym momencie zawodowym zdecydowanie jestem reżyserem.

Jakie masz marzenia?
Z kategorii zawodowych: chciałbym, żeby moja kariera rozwijała się przynajmniej w dotychczasowym tempie. Chciałbym mieć coraz większe projekty do realizacji, coraz większe szanse, coraz wyższe budżety do rozdysponowania. Mam nadzieję, że będę się po prostu powoli i sukcesywnie rozwijał. A prywatnie: chciałbym, żeby całej mojej rodzinie dopisywało zdrowie. I to wystarczy. Bo cała reszta rzeczy przyjdzie sama.

Nie spotykasz się z zarzutami, że z jednej strony realizujesz projekty, w których jest sporo patosu, a z drugiej typowo komercyjne, które zarabiają pieniądze?
Na początku, kiedy rynek animacji dopiero się rozwijał, trochę tak było. Albo człowiek był wielkim artystą, albo sprzedawał duszę diabłu komercji. Teraz wszyscy czasem pracują dla komercji i ona wcale nie musi być zła. Są pewne rzeczy, które są związane z komercją, które są cudowne.

Jakie?
Przede wszystkim dużo większa wolność realizacyjna, szczególnie jeśli chodzi o film. Wolność finansowa, jaką daje reklama jest przecudowna. W niektórych projektach potrafi nawet całkowicie zredukować nieprzyjemność związaną z tym, że jest to reklama. To jest tak, jakby dostawało się do zabawy wszystkie zabawki, o których się marzy.

Najbardziej niesamowita rzecz, która wynikła przy pracy w związku z tą wolnością finansową…
Kiedyś miała miejsce taka sytuacja, że na moje nieświadome życzenie przesunięto drzewo na planie filmowym (śmiech). To było straszne i zabrzmię tutaj potwornie, jak niszczyciel, ale ono zostało po prostu ścięte. Oczywiście to było całkowicie legalne, to był teren prywatny, udostępniony nam na potrzeby zdjęć. Wcześniej zakontraktowany właściciel tego terenu dostał rekompensatę za naszą działalność zdjęciową. To było tak, że coś chlapnąłem do kierownika produkcji, że fajnie byłoby przesunąć to drzewo. Przychodzę następnego dnia, a drzewa nie ma! Trzeba uważać co się mówi (śmiech).

Gdzie w tym wszystkim jest miejsce na życie prywatne. Znalazłeś złoty środek?
Nikt nie ma takiej recepty. Lubię swoje życie prywatne, lubię spędzać czas z żoną z dziećmi, ale lubię też swoje życie zawodowe. Te dwa światy czasem wchodzą ze sobą w konflikt. I mam kilka metod ich pogodzenia. Staram się nie pracować w weekendy i wtedy być tylko dla rodziny. Poza tym raz, dwa razy w roku, robię sobie taki tydzień, że spędzam cały czas w domu albo żonę z dziećmi wysyłam na wakacje. Razem z nianią, żeby żona też mogła sobie odpocząć. A ja wtedy cały tydzień spędzam w pracy. Z góry wiadomo, że to nie będzie idealne. Dopóki dzieci nie dorosną, to będzie właśnie takie siłowanie się z rzeczywistością. Bardzo mocne.

Czy mógłbyś robić w życiu zawodowym coś innego?
Jest parę rzeczy, które mógłbym robić, ale pod warunkiem, że nie miałabym możliwości robienia tego, co teraz. Czyli np.: jeśli straciłbym prawą rękę (śmiech), albo coś takiego. Wtedy znalazłbym sobie coś, co mógłbym robić z jakąś tam frajdą. Ale na razie nie wyobrażam sobie siebie w innej roli. To po prostu nie ma sensu. Ogólnie nie wyobrażam sobie, że można w życiu robić to czego się nie lubi.

Sporo osób tak robi…
Ale to przecież głupie. Tu są dwa wyjścia. Albo trzeba polubić to co się robi, tak jak ja np. polubiłem wypełnianie tabelek w Excelu. Bo musiałem. Albo trzeba zmienić zawód. Inaczej człowiek pakuje się w jakieś straszne, straszne doły.

Masz czas na rozrywkę, jakiś sport?
Swego czasu pasjonowały mnie sztuki walki. Zajmowałem się tym prawie osiem lat, a potem urodziły się dzieciaki i przyszedł koniec (śmiech). Poza tym, żeby w wieku trzydziestu paru lat być na poziomie, jeśli chodzi o sprawy związane z fizycznością, to trzeba ćwiczyć prawie codziennie. Więc na razie sobie odpuściłem. Trochę sobie rekreacyjnie jeżdżę rowerkiem.

Jesteś introwertykiem czy ekstrawertykiem?
Nie wiem. Ja się psychologicznie nie badałem. Ale myślę, że mogę powiedzieć o sobie, że jestem introwertycznym ekstrawertykiem. Bo lubię gadać o sobie.

Rozmawiała: Anna Chodacka

Anna Chodacka
Polecamy

Powiązane Artykuły