Quentin Tarantino: Zasypiam na filmach porno

W czasie kilkunastoletniej kariery zasłużył sobie na miano twórcy kultowego. Nakręcił „Wściekłe Psy” i „Pulp Fiction” i prawdę mówiąc, więcej już nie musiał robić

Dla Amerykanina w delegacji życie w Amsterdamie to coś wspaniałego. Najlepsze są hasz-bary, gdzie można pójść po pracy lub nawet w jej trakcie i legalnie zapalić coś odprężającego. Gdyby jeszcze do frytek nie dawali majonezu tylko ketchup, byłoby tam jak w raju. Ale cóż, nie można mieć wszystkiego… Zwłaszcza, że każdy wyjazd służbowy kiedyś się kończy. Tylko, że jak się wraca do Stanów po trzech latach „delegacji” i trafia do knajpy, gdzie za waniliowego shake’a liczą sobie pięć dolców (i wcale nie dolewają tam burbona), a później, dla ratowania żony swojego szefa, która właśnie przedawkowała narkotyki, trzeba przejść błyskawiczny kurs pierwszej pomocy polegający na wbiciu kilkucentymetrowej strzykawki z adrenaliną w samo serce poszkodowanej, można zatęsknić za spokojnym amsterdamskim życiem. Nawet, jeśli to spokojne amsterdamskie życie było udziałem amerykańskiego gangstera… Do takich wniosków można dojść po obejrzeniu najsłynniejszego dzieła największego świra Hollywood – „Pulp Fiction”.

Indianin bez wykształcenia
Quentin Jerome Tarantino urodził się 27 marca 1963 r. w Knoxville w stanie Tennessee w USA. Miłość do kina odziedziczył po matce (Connie Tarantino), która urodziła go mając szesnaście lat. Nadała mu ona imię zainspirowane postacią pół-Indianina Quinta, granego przez Burta Reynoldsa w serialu „Strzały w Dodge City”. Ojciec Quentina, Tony, opuścił rodzinę zaraz po narodzeniu syna. Quentin to mieszanka wybuchowa: jego ojciec jest z pochodzenia Włochem, a mama pół Irlandką, pół Indianką z plemienia Czirokezów.
Po przeprowadzce do Los Angeles w 1965 roku matka bardzo często zabierała Quentina do kina. Na pierwszych seansach bywał już jako dwulatek, zakochał się w kinie i chodził tam przy każdej okazji. Potrafił codziennie oglądać po kilka filmów. Do dziś powtarza w wywiadach, że każdy film niesie w sobie jakąś wartość, więc z równie wielką czcią traktuje klasyki kina, jak i podrzędne produkcje klasy „B”. Tarantino był fatalnym uczniem, z jednym wyjątkiem – uwielbiał lekcje historii. – Historia jest jak dobre stare kino. Przed twoimi oczami przesuwają się bohaterowie: zwycięzcy i straceńcy. A ty nie musisz biedzić się nad scenariuszem, bo jest już gotowy – podkreśla reżyser „Wściekłych psów”. W młodości robił za szkolnego przygłupa. Dużo wagarował. W pewnym momencie matka pozwoliła mu na rzucenie szkoły, co też uczynił w wieku szesnastu lat. Powiedział potem: „Nienawidziłem pierdolonej szkoły. Nawet nie zadawałem sobie trudu, żeby przejść do następnej klasy”. Po rzuceniu szkoły zaczął uczyć się aktorstwa w James Best Acting School, czemu towarzyszyło pisanie scenek dla siebie samego. By zarobić na własne utrzymanie, zaczął pracę w kinie pornograficznym jako bileter, skąd wyrzucono go, gdy odkryto, że nie ma osiemnastu lat. – Szybko odkryłem, że kino porno mnie nie kręci. Zasypiałem na seansach –wspomina. W wieku dwudziestu dwóch lat zatrudnił się w wypożyczalni kaset video w Manhattan Beach California, dzięki temu, jak sam twierdzi, mógł oglądać wszystkie filmy, na jakie miał ochotę. – Oglądałem wszystko, najchętniej krwawe kino klasy „B”. Nagle w ręce wpadła mi kaseta z filmem Briana de Palmy „Człowiek z blizną”. Obejrzałem go kilka razy i już wiedziałem, jak zrobić własny film – mówi. I zaczął kręcić.

Genialny złodziej
Gdyby Tarantino nie przekonał do swoich „Wściekłych psów” Harvey Keitela i nie zdobył w ten sposób funduszy na jego realizację, nie byłoby ani „Pulp”, ani „Kill Billa”, ani doskonałych w formie „Bękartów Wojny”, ani tego wszystkiego, co w kinie często nazywa się „stylem Tarantino”.
To, że Tarantino, który swoje imię zawdzięcza bohaterowi serialu telewizyjnego, a sukces w kinie tysiącom filmów obejrzanych podczas pracy w wypożyczalni kaset video, zmienił współczesne kino, trudno poddawać w wątpliwość.
Chociaż po premierze „Wściekłych psów” wielu krytyków zarzucało mu propagowanie przemocy. A po sukcesie „Pulp Fiction” w Cannes, kiedy odebrał Złotą Palmę pierwszeństwa ambitnemu europejskiemu kinu w postaci chociażby „Czerwonego” Krzysztofa Kieślowskiego, część polskich filmoznawców odżegnywała go od czci i wiary. Mimo to, Tarantino stał się legendą, z którą od 1993 roku, czyli od premiery „Pulp” porównuje się każdego reżysera, który sięga po podobne rozwiązania, co on. A nawet zupełnie inne niż on, tyle, że dotyczą one krwawych scen, bijatyk i strzelanin…
Gdyby oceniać twórczość Tarantino przez pryzmat prezentowanych postaci, łatwo dojść do wniosku, że tak naprawdę nic nowego nie pokazuje, a wszystkie stworzone przez niego postaci są tak stare jak film sensacyjny. Co robi więc reżyser? Kradnie. Ile tylko się da. Od każdego.
Płatni mordercy, zawodowi gangsterzy, złodzieje, narkomani, policjanci balansujący na krawędzi prawa, a ostatnio żołnierze wyjęci spod prawa, szpiedzy i Hitler we własnej osobie – to już było. W słynnym „Pulp” również nic odkrywczego nie ma. Mimo to, mało który film może się pochwalić tak dużą liczbą opinii, opracowań i analiz. Istnieją strony internetowe, na których wielbiciele talentu amerykańskiego reżysera zastanawiają się nad symboliką biblijną „Pulp” i nad tym, co też znajduje się w tajemniczej walizce, którą główni bohaterowie odbierają dłużnikom swojego szefa w jednej z początkowych scen.

Reżyser „pop”
Tarantino zdołał stworzyć takie kino, które jest z gruntu pop – kulturowe. Przez wielu krytyków uważany za postmodernistę, świetnie wprowadził na ekrany kicz, zerwał z chronologią wydarzeń, zmienił rangę przemocy w kinie, traktując ją jako zabawę czysto kinematograficznej natury. W filmach, do których przyłożył rękę, pojawia się klimat fascynacji przemocą, jej często wręcz absurdalne nagromadzenie.
To jednak jeszcze żadna rewolucja, jest nią natomiast połączenie tych wszystkich cech i okraszenie całości ogromną dawką czarnego humoru, cynizmu i ironii. Tarantino pokazał, że przemoc, ta kinowa, jest w gruncie rzeczy zabawna i tak ma ją widz odbierać. Jego „zabawa w kino” to – jak napisał jeden z krytyków oceniając „Reservoir dogs” – często nie tylko „mocne i brutalne kino akcji, ale też doskonały sprawdzian na kondycję psychiki obserwatora tegoż spektaklu”. Niektórzy są przekonani, że to właśnie Tarantino odpowiedzialny jest za „przekształcenie ekranów pierwszej połowy lat 90′ w krwawą łaźnię”. Możliwe, tylko, że w części owej łaźni opanowanej przez Quentina, rządzi ironia i dowcip. Nic na serio – wszystko jest grą.
Reżyser „Bękartów wojny” przewartościował granicę między kinem klasy B, które pochłania widz masowy, a wysokim kinem klasy A, podziwianym przez krytykę i koneserów. Twórca, który robi filmy o filmach i to w dodatku o filmach zaliczanych do kultury niskiej, popularnej, zdecydowanie dalekiej od filozoficznych dysput chociażby Krzysztofa Kieślowskiego, a mimo to potrafi z owym Kieślowskim wygrać rywalizację o canneńską Palmę – to budzi kontrowersje i emocje. A widzów ciągnie do kina.
Tarantino kradnie z innych filmów, ile tylko się da i bezwstydnie się do tego przyznaje. On wychodzi na tym świetnie, ci, którzy starają się go naśladować – nie zawsze.

Aneta Zadroga

Redakcja Magazynu
Polecamy

Powiązane Artykuły