Wojciech Goduński: Biznes jest jak narkotyk

Przedsiębiorca z krwi i kości, który wie jak się rozwijać i wykorzystywać okazje. Jak sam mówi: „Otwieranie nowych firm i sprawdzanie się w różnych branżach jest dla mnie jak narkotyk – coraz bardziej uzależnia”.

Na swój sukces zapracował uczciwością. Człowiek, który nie boi się nowych wyzwań, z prostym przepisem na sukces. Poznajcie historię niezwykłego człowieka – Wojciecha Goduńskiego!

Jest pan znany ze swojej przedsiębiorczości. Czy już jako młody chłopak miał pan smykałkę do biznesu?
Wojciech Goduński, właściciel PPHU Wojtex: Pierwsze pieniądze udało mi się zarobić w wieku 16 lat. Był to zupełny przypadek, gdyż jako młody człowiek byłem zafascynowany motoryzacją. Udało mi się uzbierać pieniądze na pierwszy samochód – bardzo starego i wysłużonego malucha. Pomyślałem wówczas, że warto byłoby wymienić go na coś nowszego. Zdecydowałem się więc na jego sprzedaż. Już po pierwszym ogłoszeniu zgłosiło się bardzo wielu chętnych, co spowodowało, że udało mi się sprzedać samochód za prawie dwa razy wyższą kwotę, niż go zakupiłem. Mając znacznie większy zasób pieniędzy kupiłem kolejnego malucha, który był już o wiele nowszy i oczywiście w lepszym stanie. Po moim pierwszym sukcesie, związanym ze sprzedażą auta, stwierdziłem, że taki biznes może być łatwym sposobem, aby w krótkim czasie jeździć naprawdę dobrym samochodem. Po krótkim czasie doszedłem do takiej wprawy w sprzedaży, że chodząc jeszcze do szkoły, potrafiłem w jednym tygodniu pod własnym domem sprzedać aż 4 samochody. Ten biznes, jak na młodego człowieka, był bardzo opłacalny. Zarabiałem w tamtym okresie kilka pensji przeciętnej płacy, ale w mojej głowie wciąż moim marzeniem był zakup dla siebie nowego poloneza. Po kilku miesiącach handlu udało mi się zebrać wystarczające pieniądze i zacząłem intensywne przeszukiwanie ogłoszeń. W jednym z nich znalazłem w końcu samochód, który mi odpowiadał. Kupiłem go i to było spełnienie moich młodzieńczych marzeń. Niestety cieszyłem się nim zaledwie kilka tygodni, gdyż okazało się, że samochód był kradziony, a ja zostałem w zwykły sposób oszukany. To była pierwsza porażka finansowa mojego życia. Straciłem wtedy prawie wszystkie pieniądze, ale jak to się mówi, co cię nie zabije, to cię wzmocni (śmiech). Ta porażka dała mi jeszcze większą motywację do robienia biznesu.

I od razu wpadł pan na kolejny świetny pomysł! Jak to wyglądało?
W tamtym czasie zostało mi niewiele pieniędzy. W zasadzie zaczynałem biznes od początku. Stwierdziłem wtedy, że jeżeli nie postawię wszystkiego na jedną kartę, to dużych pieniędzy nie zarobię. Skoro jako nastolatek, sprzedający stare maluchy, zarabiałem godne pieniądze, to muszę otworzyć komis samochodowy. Wtedy było to przysłowiowe „porywanie się z motyką na słońce”. W Łodzi istniały zaledwie trzy komisy. Razem z moim kolegą, który też miał podobne środki finansowe do moich, założyliśmy spółkę o dumnie brzmiącej nazwie „Komis samochodowy” (śmiech). Zaczęliśmy poszukiwania odpowiedniego placu pod działalność. Udało nam się wynająć kawałek zarośniętego starym sadem terenu w dobrym punkcie, który własnymi siłami wyrównaliśmy i wykarczowaliśmy. Połataliśmy także dziury w płocie i wtedy właśnie skończyły się już nasze wszystkie pieniądze. Mieliśmy sam goły plac, bez biura i samochodów. To było istne wariactwo! Zrobiliśmy ulotki, które rozdawaliśmy na giełdzie samochodowej i o dziwo stał się cud! Już po pierwszej giełdzie ludzie sami zaczęli powierzać nam samochody. Mieliśmy ich blisko sześćdziesiąt sztuk. W dzisiejszych czasach taki biznes by się nie udał. Nikt by raczej nie zaufał i nie powierzył dwóm młodym chłopakom swojego majątku. Drugiego dnia po otwarciu komisu sprzedaliśmy pierwsze trzy samochody. Wtedy pierwszy raz w życiu poczułem się, jak bym wygrał w totolotka. W zasadzie zarobiliśmy tyle, że biznes się zwrócił i stać nas było na kupienie porządnego biura, postawienie reklam oraz na kilkakrotne powiększenie placu. Powoli wszystko zaczęło wyglądać profesjonalnie. W pierwszym roku sprzedaży, w jednym tylko komisie, sprzedałem prawie 1900 samochodów. Po pierwszym roku działalności miałem już 4 komisy i zostałem liderem w branży. To były złote czasy! Po trzech latach prowadzenia tej firmy zauważyłem jednak, że sprzedaż samochodów zaczyna bardzo spadać, co było spowodowane pojawieniem się coraz większej konkurencji na rynku. Powstały też salony samochodowe z nowymi pojazdami. Wtedy stwierdziłem, że to jest odpowiedni moment na sprzedaż biznesu. Działalność kupił od ręki mój wspólnik. Postanowiłem szukać czegoś bardziej stabilnego, na długie lata. Skupowałem nieruchomości, które w tamtych latach drożały w zasadzie z dnia na dzień. To był dobry biznes. Udawało mi się odkupywać i w krótkim okresie sprzedawać działki, z dość dużym zyskiem.

Jak w takim razie zrodził się pomysł na firmę Wojtex?
W tamtych latach właśnie powstała też firma Wojtex. To był rok 1994. Wtedy też zaczęło być głośno w Polsce o branży automatów zręcznościowych. Zawsze byłem na bieżąco w nowych trendach i zacząłem się również interesować tym tematem. Stwierdziłem, że to może być strzał w dziesiątkę. Wiele osób mówiło mi wtedy, że najlepszym biznesem jest rozstawianie tzw. „jednorękich bandytów”. Był to łatwy i legalny biznes, który nawet nie wymagał koncesji. W tamtym okresie kupiłem kilka takich automatów. Mimo wszystko, jakoś od początku nie czułem tego pomysłu i po bardzo krótkim czasie stwierdziłem, że to nie jest jednak biznes dla mnie. Dałem wtedy ogłoszenie do prasy – o sprzedaży kilku takich automatów. Ogłoszenie cieszyło się tak dużą popularnością, że nie nadążałem odbierać telefonów. Automaty sprzedałem jeszcze tego samego dnia i wówczas doszedłem do wniosku, że widocznie w tym biznesie są braki. Zacząłem więc produkcję automatów zabawowych. Produkowałem przeróżne siłomierze, boksery, cymbergaje, piłkarzyki, lotki, szafy grające, itp. Biznes był świetny. Firma zajmowała halę na ponad tysiąc metrów, a produkcja była trzyzmianowa. Okazało się, że rynek był nienasycony. Klienci ustawiali się w kolejkach po moje produkty. Po jakimś czasie wpadłem na pomysł otwarcia nad morzem salonów gier i zabaw dla dzieci oraz młodzieży. To był świetny pomysł i w krótkim czasie opanowałem polskie wybrzeże od Międzyzdrojów do Darłówka. Inwestowałem w to każdy grosz, a po sezonie mnożyłem zyski o 100%. Trwało to wszystko trzy lata. W trzecim sezonie jednak, po zainwestowaniu wszystkich pieniędzy, biznes okazał się totalną klapą. Spowodowane to było po pierwsze kiepską pogodą, a po drugie pojawieniem się ogromnej konkurencji na rynku. To był koniec tej branży. Straciłem wtedy bardzo dużo pieniędzy. Nie było już dla kogo produkować kolejnych zabawek. Znowu zostałem bez biznesu.

Znając pańską kreatywność, zapewne nie trwało to długo…
Dokładnie! Wówczas byłem też właścicielem dużej nieruchomości w Aleksandrowie Łódzkim, którą wynajmowałem. Wtedy stwierdziłem, że brakuje w tym mieście dobrej restauracji! W mojej głowie zaczęła rodzić się wizja. Wymyśliłem sobie, że będzie to karczma z pysznym tradycyjnym jedzeniem, ale będzie to też miejsce, gdzie ludzie oprócz tego, że dobrze zjedzą, będą też świetnie się bawić przy muzyce na żywo! Przystąpiłem więc do remontu lokalu. Był to rok 2007. Pod koniec remontu rozwiesiłem w mieście plakaty, informujące o terminie otwarcia i najbliższej imprezie. Przed samym otwarciem zaprosiłem do siebie panie z Sanepidu i niestety troszeczkę się rozczarowałem. Nie miałem dużego doświadczenia w branży gastronomicznej i nawet nie zdawałem sobie sprawy, że mam za małą kuchnię! Panie z Sanepidu stwierdziły, że nie odbiorą mi tego lokalu jako restauracji, ale może być to ewentualnie mała gastronomia, gdzie można robić pizzę i kebaba. Nic więcej! Nie miałem wyjścia. Lokal został po prostu pizzerią. To był kolejny wariacki pomysł w moim życiu (śmiech). Nigdy bym nie pomyślał, że lokal w stylu góralskiej chaty o nazwie „Biesiadowo” oraz z nazwami pizzy w stylu „dopadł kowal świnkę”, czy „Maryna ze młyna” będzie cieszył się taką popularnością (śmiech). Jak się wkrótce okazało, to była najlepsza decyzja w moim życiu! Zawsze uważałem, że przepis na sukces w gastronomii jest jeden: trzeba stworzyć niepowtarzalny smak, za niewygórowaną cenę, a porcje muszą być tak duże, żeby klient nigdy nie wyszedł głodny. Po czasie okazało się, że mój lokal jest największą pizzerią w Polsce. Posiadłem 230 miejsc siedzących, a klienci przyjeżdżali do nas z okolicy 80 kilometrów. Pizzeria cieszyła się tak dużą popularnością, że w weekendy klienci potrafili czekać na stoliki nawet dwie godziny.

Czy już wtedy myślał pan o franczyzie?
Po jakimś czasie zgłosił się do mnie mój kolega z propozycją, że chciałby otworzyć podobny lokal pod moją nazwą w Łodzi. Bardzo mi to odpowiadało, gdyż chciałem trochę odciążyć mój lokal. Wtedy jeszcze nawet nie myślałem o sieci franczyzowej, umowę z kolega spisałem dosłownie na kolanie (śmiech). Nie musiałem długo czekać, aż zaczęli zgłaszać się do mnie kolejni chętni na otwarcie własnych lokali, ale pod moja marką. Tak powstały kolejne trzy lokale i mini sieć. Zmartwiła mnie później tylko jedna kwestia. W tamtym okresie odbierałem sporo telefonów z zapytaniem, czy aby na pewno otwarte nowe placówki należą do sieci „Biesiadowo”, ponieważ klienci nie byli zadowoleni z jakości usług. Spowodowane to było tym, że każdy z lokali używał do pizzy różnych produktów. Ja stawiałem u siebie na najwyższą jakość, natomiast inni kupowali produkty tańsze. Niestety, żeby nie stracić jakości marki, zdecydowałem się wtedy wypowiedzieć te trzy umowy. Postanowiłem, że warto zbudować taką sieć pizzerii, w której pizza będzie najwyższej i tej samej jakości. Dałem pierwsze ogłoszenia o franczyzie i uruchomiłem własną hurtownię zaopatrzenia – tylko po to, aby wszystkie nasze lokale bazowały na tych samych produktach. Wszystko zaczęło rozrastać się w zawrotnym tempie. Już w pierwszym roku uruchomiliśmy pod nasza marką aż 30 lokali i staliśmy się najszybciej rozwijającą siecią pizzerii w Polsce. Od tamtej pory sieć „Biesiadowo” stała się liderem rynku. Zdobyliśmy w zasadzie wszystkie możliwe nagrody w gastronomii.

Może pan wymienić te nagrody?
Możemy poszczycić się takimi nagrodami jak: „Jakość roku 2011”, „Jakość Roku 2012”, „Jakość roku 2013”, „Jakość roku 2014”, „Złota Jakość Roku”, „Quality International 2013”, „Firma roku 2103”, „Firma roku 2014”, „Firma roku 2015”, „Polish Product 2010”, „Polish Product 2011”, „Polish Product 2012”, „Laur konsumenta odkrycie roku 2010”, „Laur konsumenta odkrycie roku 2012”, „Złoty laur konsumenta 2013”, „Złoty laur konsumenta 2014”, itd. Żadnej innej firmie w gastronomii nie udało się odnieść tak dużych sukcesów.

Sieć „Biesiadowo” to jednak nie wszystko. Firma wzbogaciła się także o inne marki…
Tak. W 2011 roku stworzyłem kolejną sieć franczyzową „Crazy Piramid Pizza”. Jest to w zasadzie sieć podobna do „Biesiadowo”, ale lokale różnią się wyglądem. Jak już wcześniej wspominałem wszystkie lokale „Biesiadowo” są w stylistyce góralskiej chaty. Natomiast „Crazy Piramid Pizza” są robione w stylu egipskim. Sieć charakteryzuje się również tym, że oprócz tradycyjnej pizzy, serwowana jest również pizza w kształcie rożka. Stworzyłem tę sieć głównie z myślą o rozwoju zagranicznym. I udało się. Moje lokale istnieją również w Anglii. Oczywiście to nie wszystko. W 2014 roku udało mi się odkupić działającą sieć, sprzedającą kurczaki w chrupiącej panierce – „Western Chicken”, która w obecnej chwili też stała się liderem tego rynku. W 2015 roku wykupiłem kolejną sieć – kawiarnie o nazwie „Take away Coffe”.  Widziałem w nich ogromne perspektywy rozwoju. Pomysł wydawał mi się bardzo dobry, gdyż takie lokale można już otworzyć na powierzchni 6 metrów. Zaraz po odkupieniu tej sieci postanowiłem zrobić rebranding i nazwałem tę sieć „Coffeeloffee”. Nazwę „Take away” byłoby bardzo ciężko pozycjonować w wyszukiwarkach. Po upływie pierwszych sześciu miesięcy udało mi się podpisać kolejnych siedem umów franczyzowych. W tym samym roku uruchomiłem też kolejne sieci franczyzowe. Są to: „Rybkodajnia”, która jest siecią smażalni ryb, „Western Tortilla” – sieć fastfoodów z przepysznymi tortillami, w których znajdują się kurczaki w panierce oraz sieć lodziarni „Mangatto”. Obecnie na rynku firma Wojtex jest liderem rynku gastronomicznego i żadna inna w tej branży  nie posiada w swoim portfolio tylu brandów franczyzowych.

Jak pan sądzi, w czym tkwi pana sukces?
Wiele osób zastanawia się, na czym polega mój sukces w gastronomii (śmiech). Odpowiedź na to pytanie jest bardzo prosta! Tworząc lub przejmując już istniejąca sieć, robię wszystko, aby jak najbardziej obniżyć koszty otwarcia takiego punktu franczyzowego. Mam prostą zasadę – nie zarabiam na otwarciu lokali, a moi franczyzobiorcy korzystają ze wszystkich zniżek, które udało mi się wynegocjować z producentami sprzętu gastronomicznego. Lokale na ogół remontowane są przez ekipę budowlaną, poleconą przeze mnie, z którą też mam wynegocjowane najniższe na rynku ceny. Współpracuję też z firmami produkującymi umeblowanie. To wszystko sprawia, że lokale w moich sieciach otwierane są nawet kilkakrotnie taniej niż u konkurencji. Zasady współpracy z naszymi franczyzobiorcami są również bardzo proste. Nie pobieramy żadnych opłat wstępnych, ani procentu od utargu. Gwarantujemy darmowe szkolenia oraz darmową dostawę towarów na terenie całej Polski, a za to wszystko pobieramy niewielką miesięczną opłatę franczyzowa, która zaczyna się już od 500 zł.

Podejrzewam, że na gastronomii się nie skończy… Ma pan kolejne plany?
Zgadza się! Oprócz branży gastronomicznej zainteresowałem się ostatnio również inną, bardzo ciekawą… Mianowicie udało mi się odkupić firmę o nazwie „Zippedshoes”. Są to innowacyjne zapinania do butów, które w prosty sposób przerabiają buty sznurowane tradycyjnie – na buty zapinane na ekspres. O tym rozwiązaniu przeczytałem w Internecie. Udało mi się dotrzeć do człowieka, który to wymyślił i zaproponowałem mu odkupienie firmy. Obecnie sam produkuję te ekspresy, a zamówienia mam od klientów z całego świata. Oczywiście cały czas myślę o dalszym rozwoju w gastronomii w mojej ofercie. Brakuje jeszcze sieci z sushi oraz sieci z hamburgerami. Myślę, że będę się starał rozwinąć jeszcze w tych segmentach. Ponadto od lat interesuje mnie rynek nieruchomości. Jestem też mocno zainteresowany branżą IT. Nie wykluczam oczywiście kolejnych przejęć firm oraz wejścia w inne biznesy. Otwieranie nowych firm i sprawdzanie się w różnych branżach jest dla mnie jak narkotyk – coraz bardziej uzależnia.

Co jest najważniejsze w prowadzeniu własnej działalności?
W prowadzeniu biznesu, według mnie, najważniejsza jest uczciwość. W każdej branży musi być to podstawą. Uczciwość z czasem zawsze procentuje. W przypadku mojej firmy to właśnie za to zostaliśmy docenieni! Dlatego możemy pochwalić się wielokrotnymi certyfikatami „Rzetelna firma”.

Z pewnością na podstawie wieloletniego doświadczenia w różnych branżach, wiele się pan nauczył. Jakimi poradami może się pan podzielić?
Prawdziwą cechą biznesmena jest wytrwałość i dążenie do celu, nigdy nie wolno się załamywać, a każda porażka powinna działać na człowieka, jak dodatkowa motywacja. Wszystkim młodym przedsiębiorcom proponuję, aby przed uruchomieniem własnego biznesu, dobrze się nad wszystkim zastanowili. Jeżeli nie mają doświadczenia, niech realizują się w sprawdzonym biznesie jako franczyzobiorcy. Wejście we franczyzę jest dużym ułatwieniem. Wchodząc w sieć mamy pewność, że jest to sprawdzony biznes. Korzystamy w tym przypadku z doświadczenia franczyzodawcy i nie musimy popełniać błędów, które ktoś już kiedyś popełnił. Przed każdym nowym przedsiębiorcą staje dużo problemów, począwszy od odpowiedniego wyboru lokalu, poprzez całą biurokrację, związaną z prowadzeniem działalności. We franczyzie jest po prostu łatwiej. Podstawą jest odpowiedni model biznesowy. Jeżeli jest on nieprzemyślany, a franczyzobiorcy nie będą zarabiać, to taka sieć nie ma możliwości rozwoju. Prędzej, czy później upadnie. Dlatego warto też nawiązywać współpracę z doświadczoną marką. Obecnie moja firma jest na takim etapie rozwoju, że coraz mniej mnie absorbuje i coraz mniej czasu muszę jej poświęcać. Zawdzięczam to również odpowiedniemu doborowi doświadczonego personelu. Moi pracownicy pracują u mnie latami. Bardzo istotne jest to, aby umieć docenić swój personel i odpowiednio go zmotywować. Marzeniem każdej firmy jest, aby działać jak korporacja, a kluczowe decyzje podejmować jak mała firma. To oczywiście udaje się nielicznym. Mnie się udało. W ostatnim czasie najwięcej czasu poświęcam firmie wtedy, gdy rozwijam jakiś nowy koncept lub gdy przejmuję nową branżę. Muszę wówczas przemyśleć sobie wszystkie działania, jakie będą podejmowane, prześledzić wszystkie błędy, jakie były popełniane przez byłego właściciela i podjąć decyzję o tym, co można naprawić. Po odpowiednim uporządkowaniu firmy, wszystko zaczyna się samo kręcić, a ja mam więcej czasu na realizacje swoich pasji.

Jakie są to pasje?
Mam ich wiele. Od kilku lat zwiedzam świat. Robię to w zasadzie na własną rękę, rzadko korzystając z biur podróży. Bardzo dużo czasu zajmuje mi planowanie takich wyjazdów. Przed każdą podróżą solidnie się do niej przygotowuję, czytam na forach podróżniczych o tym, co warto zobaczyć, gdzie jechać, przygotowuję trasy na gps, rezerwuję bilety, itp. W wolnych chwilach również nurkuję, jeżdżę motocyklami oraz preferuję jazdę terenową na quadach. Wszystkie moje pasje podziela również moja żona, która przeważnie wszystko robi wspólnie ze mną. No prawie wszystko (śmiech), bo oprócz nurkowania. Bardzo boi się wody, ale nawet kiedy ja uprawiam to hobby, ona zawsze czeka na mnie na łodzi lub na brzegu.

Co jest dla pana najcenniejsze?
Żyję bardzo rodzinnie i każdą wolną chwilę spędzam z żoną i dzieckiem. Również wszystkie święta spędzamy zawsze w otoczeniu najbliższych. Uważam, że w życiu tak naprawdę nie jest najistotniejszy biznes, a szczęście rodzinne. Biznes ma to do siebie, że raz jest, a innym razem może go nie być. Podobnie jest z pieniędzmi, ale najcenniejsze dla mnie jest to, aby mieć przy sobie rodzinę – na dobre i na złe.

Rozmawiała: Agnieszka Słodyczka

Redakcja Magazynu
Polecamy

Powiązane Artykuły