Tomek Michniewicz: Podróżnik

O tym, jak dżentelmeni wyławiają perły, co kryją w sobie stare wraki hiszpańskich statków, a także o tym, dlaczego przygoda wyciągnięta prosto z filmowej kliszy może stać się największym z nałogów opowiada podróżnik, dziennikarz, autor książki „Gorączka. W świecie poszukiwaczy skarbów”*

Dopadła pana gorączka złota?
Tomek Michniewicz:
Myślę, że niestety tak. Z naszej europejskiej perspektywy to jest w ogóle jakaś abstrakcja. Ale kiedy raz spróbuje się poszukiwania skarbów, trudno wrócić do normalności. Skarby mają niesamowitą zdolność zmieniania ludzi uczciwych w nieuczciwych. Podam przykład jednego z pracowników Mel Fisher’s Treasures (profesjonalna firma zajmująca się poszukiwaniem skarbów u wybrzeży Florydy w USA – przyp. red.). Przez wiele lat pracował w ich załodze, wszyscy mu ufali, aż pewnego dnia ni z tego, ni z owego przywłaszczył sobie dziesięć pereł. Popłynął za daleko, nikogo nie było w okolicy, po prostu się skusił. Wyrzuty sumienia męczyły go tak bardzo, że następnego dnia przyznał się do tego, co zrobił.

I co się stało?
Oczywiście został wyrzucony, w sumie tylko tyle. Ten człowiek nigdzie nie znajdzie pracy jako poszukiwacz skarbów. To jest tak mała branża, liczy zaledwie kilkaset osób na świecie, że nikt nie będzie go już chciał w swojej ekipie. Informacja o tym, co zrobił, poszła w świat, dostał wilczy bilet. Poza tym, to nie była jedynie chwila słabości, osiągnął już ten stan, który określa się „gorączką złota”. On następnym razem zrobiłby pewnie to samo. Tak naprawdę ma szczęście, że nie siedzi w więzieniu, bo za coś takiego grozi 15 lat pozbawienia wolności. Przywłaszczył sobie niebagatelną kwotę 300 tys. dolarów w perłach. Ciekawe co robi teraz… Może pracuje w warzywniaku, ale na pewno nie szuka skarbów.

Wybrał się pan na poszukiwanie skarbów z firmą Mel Fisher’s Treasueres. Znalazł pan coś?
Nie mogę pani powiedzieć (śmiech). Mogłem brać udział w takich poszukiwaniach właśnie dlatego, że zawierałem dżentelmeńskie umowy, że nie zdradzę ich szczegółów. Mogę opisywać te akcje tylko do pewnego etapu. W pewnym momencie moi towarzysze mówili: „cała reszta jest już off the record”. Mogę powiedzieć tylko, że „coś” znalazłem (śmiech). To, co robią poszukiwacze skarbów, jest nielegalne, to są przestępcy. Mówienie o szczegółach ich operacji to dla nich olbrzymie ryzyko. Opowieści zamieszczone w książce to jest tylko „legalna” część tego, czym się zajmują, a i tak część nazwisk została zmieniona. Nie mogę ujawnić tego, za co mogą pójść do więzienia, czyli intryg, oszustw, porwań, buszowania po cudzych terenach, wysadzania w powietrze, itp., itd. Poszukiwacze skarbów to grupa ludzi, z którą lepiej dobrze żyć, jeśli już się ich zna…

Szukanie skarbów to jest ciężka, fizyczna, żmudna praca. Co najmniej jak w stoczni. Tak pisze pan w „Gorączce”. Jak wygląda przeciętny dzień poszukiwacza skarbów?
Przede wszystkim to nie jest rejs, bo łódź się nawet nie rusza, musi stać nieruchomo w miejscu, inaczej poszukiwania tracą sens. A to jest trudne, kiedy wieje 5 czy 6 w skali Beauforta. Łódź jedynie przesuwa się o parę metrów po każdym zejściu pod wodę, czyli co godzinę. Pracuje się dosłownie od świtu do zmroku. To jest spowodowane dwoma rzeczami: po pierwsze – trzeba złapać jak najwięcej światła, a po drugie – poszukiwacze skarbów o niczym innym nie myślą. Nie zachowują się jak najemnicy, którym powierza się robotę do wykonania. Oni wprost nie mogą się doczekać kolejnego zejścia pod wodę. Wstają, żyją, oddychają tylko po to, żeby szukać skarbów… Wracając do tematu: to jest potwornie ciężka fizycznie praca. Porównałbym ją do pracy na platformie wiertniczej. Cały czas nosi się bardzo ciężkie łańcuchy, co chwilę trzeba mocować jakiś sprzęt. Do wody schodzi się zdecydowanie częściej, niż się powinno, częściej niż pozwalają regulaminy nurkowe. Pod wodą trzeba uważać, aby nie wkręcić się w śrubę łodzi. Po powierzchni pływają motorówki, w wodzie jest słaba widoczność, prądy, pływają w niej meduzy, rekiny. Statek jest mocowany na bardzo grubych linach, które czasem pękają i mogą obciąć człowiekowi głowę… Wiele rzeczy może wydarzyć się na takim statku.

Długo pan szukał tych skarbów?
Na to pytanie również nie za bardzo mogę odpowiedzieć… Może powiem tak ogólnie, o „turnusach”: od czerwca do końca września lub października, wypływa się na dwa tygodnie, wraca na ląd, są dwa dni przerwy i z powrotem płynie się na dwa tygodnie. Po sezonie, zimą, jest bardzo różnie. Wypływa się na tyle, na ile pozwala pogoda. Ja pływałem w styczniu i lutym.

Dla mnie sam fakt, że na świecie istnieją i prężnie działają firmy, które zajmują się profesjonalnym poszukiwaniem skarbów, jest abstrakcją…
Te firmy, jak choćby wspomniana Mel Fisher’s Treasures, używają najnowszych i najbardziej zaawansowanych technik, które można porównać do tych stosowanych przez agencje wojskowe. Na samo poszukiwanie skarbu, który zatonął, wydaje się kilkanaście milionów dolarów. Takich dużych firm, które zajmują się skarbami, jest może pięć, sześć. Jak mówiłem, jest to wąska branża kilkuset ludzi na świecie. W grę wchodzą ogromne pieniądze, na które wszyscy mają chrapkę. Głośna jest ostatnio sprawa galeonu Nuestra Senora de las Mercedes, znalezionego przez firmę Odyssey Marine Exploration. Jeśli proces o prawo własności do niego wygra Hiszpania, choć statek zatonął kilkaset lat temu, a firma wydała ogromne pieniądze na jego znalezienie, to legalne poszukiwanie skarbów dobiegnie końca. Obecnie bezproblemowo skarbów można szukać jedynie na wodach międzynarodowych. Zazwyczaj te skarby leżą jednak w obrębie wód terytorialnych.

Czy poszukiwanie skarbów to jest taka współczesna rozrywka dla bogatych, którym znudziły się spadochrony, quady i bungee?
Raczej nie. Poszukiwacze skarbów nie wpuszczają na swój teren nikogo z zewnątrz. Mel Fisher’s Treasures jako jedyna firma ma taką przedziwną konstrukcję funduszu, w którego jednostki można inwestować. Swoich inwestorów zabiera na „wycieczki” poszukiwania skarbów. Ale te poszukiwania są udawane, to nie jest to, co poszukiwacze robią na co dzień. Raczej impreza na wodzie w stylu: „A nuż coś się znajdzie”. Taka wycieczka płynie w miejsce, gdzie nie ma prawa niczego znaleźć. Najśmieszniejsze jest to, że, mimo to, czasem coś znajduje, jakąś pojedynczą perłę, czy kawałek srebrnego noża. Na taką ekspedycję, na jakiej ja byłem, nikt nie ma wstępu. To nie jest tak, że można ją sobie wykupić, jak turnus na wakacje. Z drugiej strony, w USA jest wielu ekscentryków, milionerów którym się wydaje, że sami będą szukać skarbów. Oni wydają po 10 mln dolarów na sprzęt i poszukiwania, i krążą u wybrzeży Florydy. Wszyscy po kolei raczej tracą fortuny, niż je znajdują.

„Poszukiwanie skarbów to najgorszy nałóg świata, bo twój narkotyk to nadzieja, której zawsze masz pod dostatkiem”. Najbardziej obrazowym przykładem tego cytatu z pańskiej książki jest postać Richarda Knight, który całe życie budował legendę skarbu, którego szukał. Jego koniec był bardzo przykry: samotnie zapił się na śmierć…
Poszukiwanie skarbów, a raczej gorączka skarbów, to nałóg, który podlega tym samym prawidłom, co każdy inny. Proszę sobie wyobrazić sytuację osoby uzależnionej od alkoholu, która ma cały czas dostęp do magazynu z whisky. Nałóg można pokonać w sytuacji, gdy życie człowieka jest jakoś zagrożone, kiedy jest na dnie, coś traci. Uzależniony potrzebuje jakiegoś bodźca z zewnątrz. Poszukiwacz skarbów jest w beznadziejnej sytuacji, bo kamyczków, pod którymi może coś leżeć i wody, na której dnie można coś znaleźć jest nieskończona ilość. A nadzieja, w przeciwieństwie do alkoholu i narkotyków, nic nie kosztuje. Można chodzić całe życie i czegoś szukać. Wielu poszukiwaczy skarbów bardzo szybko wpada w dziwne, nielegalne tory, bo potrzebuje pieniędzy na utrzymanie swojego nałogu. To znaczy, żeby móc skakać do tej wody za skarbem, potrzebuje środków na swoje codzienne utrzymanie. Rodziny nie, bo bliskich to oni tracą w błyskawicznym tempie.
Richard Knight zbudował wielopoziomową intrygę, której ofiarami padali kolejni inwestorzy, którzy wierzyli, że zna drogę do skarbu i ciągnął tę grę niemal do końca życia. Na przykład to, co ja teraz robię, mogłoby posłużyć jako znakomite oszustwo. Wydaję książkę o poszukiwaniu skarbów, udzielam 30 wywiadów, w których mówię o tym, że wiem gdzie jest jakiś tam skarb i szukam inwestora na ekspedycję, z którym podzielę się pół na pół. Na pewno ktoś by się zgłosił, a ja za jego pieniądze przesiedzę rok na Karaibach, po czym oznajmię mu, że jednak nic nie znaleźliśmy.

Mel Fisher. Dlaczego ten człowiek jest taki wyjątkowy?
Jego firmę, która poszukuje skarbów, prowadzą w tym momencie jego synowie i wnuki. To był absolutnie niezwykły człowiek, który po prostu wymyślił sobie, że znajdzie skarb. Miał tylko jeden trop statku, którego znalezieniu poświęcił całe życie. Przeniósł się z Kalifornii na Florydę. Zbankrutował pięć razy. Przez 10 lat mieszkał z żoną i dziećmi na łodzi. Na jednej z wypraw stracił syna. Fisher miał mnóstwo problemów prawnych również z nieuczciwymi ludźmi, a, mimo to, przez 30 lat ani na chwilę nie zwątpił, że poszukiwanie skarbów jest tym, czym powinien się w życiu zajmować. Przez całe życie gonił za jakąś mrzonką i jest chyba jedyną osobą na świecie, której się to opłaciło. Pewnego dnia faktycznie ten skarb znalazł. Był wart 500 mln dolarów. O tym, żeby być jak Mel Fisher, marzy każdy poszukiwacz skarbów!

„Gorączka” to pańska druga książką. Jak pan to widzi dalej? Co jeszcze chciałby pan pokazać czytelnikowi?
Pierwsza książka sprzedała się bardzo dobrze („Samsara. Na drogach, których nie ma” była bestsellerem – przyp. red.). Druga, „Gorączka”, przypuśćmy, też sprzeda się nieźle. I zaraz będzie trzecia, czwarta, piąta, po to tylko, żeby coś znalazło się w sprzedaży. Nie chcę czegoś takiego robić. Napiszę kolejną książkę, jak zbiorę na nią materiał. Może to potrwać dziesięć lat, może potrwać pięć, a może i trzy miesiące, bo może za chwilę gdzieś zbiorę świetny materiał, który „udźwignie” kolejne wydawnictwo.

Ma pan już pomysł, gdzie pojedzie w kolejną podróż? Z którego regionu świata zbierze pan materiał?
Przyznam się szczerze, że nie mam (śmiech). Mam natomiast w domu listę 10-15 miejsc, w które chciałbym się wybrać. Ta lista jest w moim życiu obecna non stop. Niektóre punkty odhaczam, więc ciągle się też zmienia. Zobaczę, gdzie najszybciej uda mi się uzbierać siatkę kontaktów, gdzie będą najtańsze loty (śmiech) i tam wyruszę. Na pewno będzie to coś egzotycznego, i coś poza Europą. Ta część świata się nie zmienia, będzie wyglądać tak samo za 30 lat, więc Europę będę zwiedzał na emeryturze.

Czym jeszcze dziennikarsko chciałby się pan zająć?
Mam taki pomysł, żeby zamknąć się na tydzień, z aparatem i dyktafonem, w ośrodku dla psychicznie chorych morderców w USA. Jeden z wielu moich pomysłów.

Namalował pan w tym momencie obraz jak z taniego amerykańskiego horroru.
Ale takie ośrodki naprawdę istnieją i ja chcę to pokazać. Podobnie było z poszukiwaniem skarbów. To wydaje się nieprawdopodobne, a jednak się dzieje. To są właśnie dla mnie najciekawsze tematy – takie, w które trudno uwierzyć.

Rozmawiała: Anna Chodacka

Redakcja Magazynu
Polecamy

Powiązane Artykuły