Klub, którego nikt nie chce być członkiem

Mieszkają w innych stanach, różni ich status majątkowy, wykształcenie, wyznanie – prawie wszystko. A mimo to nie umieją się ze sobą nie kontaktować. Muszą, bo nikt inny nie rozumie, przez co przechodzą. Do „klubu” dołączają wbrew woli, gdy ktoś zabija im dziecko czytamy w „Time”.

Mitchell i Melissa w normalnych okolicznościach nigdy by się nie poznali. On jest wygadanym agentem nieruchomości z Florydy, ona – skrytą, niepracującą matką z odległego Maryland. Na kontakt zostali skazani przez szaleńców, którzy zabili im dzieci w szkole. Dlaczego trafili akurat na siebie? Ich dzieci były w szkolnych drużynach pływackich, to dodatkowy łącznik poza okrutną śmiercią.

Mitchell uznał, że powinien napisać do Melissy, ponieważ inni rodzice zaoferowali wsparcie jemu, gdy zamachowiec zamordował mu 17-letniego syna podczas strzelaniny w Parkland. Teraz, gdy usłyszał, jak 16-letnia córka Melissy została rozstrzelana w szkole, przyszła kolej na wsparcie od niego. – Poczułem, że powinienem się z nią skontaktować. Chciałem spłacić to wobec kogoś – tłumaczy Mitchell w rozmowie z „Time”.

Tak rodzi się łańcuch powiązań pomiędzy rodzicami zamordowanych dzieci. Jedno pisze do drugiego, potem dochodzą kolejni. Często sami mówią o sobie, że należą do „klubu”. Nie ma on żadnej formalnej struktury ani reguł członkostwa. Nie wstępuje się do niego samodzielnie, trafia się wskutek katastrofy niszczącej porządek życia. – To klub, którego nigdy w życiu nie chcesz być członkiem. Ale jak już wchodzisz, to na dobre – opowiada Nicole, matka Dylana, który zginął w wieku 6 lat podczas rzezi dokonanej na pierwszoklasistach w Sandy Hook.

Ani angielskie wyrażenie „school shooting”, ani polskie tłumaczenie „strzelanina w szkole” nie oddaje tego, co dzieje się z przerażającą regularnością w amerykańskich szkołach. Tu nie ma wielu strzelców walczących ze sobą, to masowa egzekucja dokonywana z pomocą półautomatycznej lub automatycznej broni na bezbronnych ofiarach. Może trafić na każdego, bo napastnicy wchodzą do miejsc, gdzie ofiar jest na pęczki.

Dla rodziców należących do „klubu” to oznacza, że wciąż przybywa członków. Wciąż są nowi, do których należy wyciągnąć dłoń, skontaktować się, pozwolić im przepracować niewyobrażalną stratę. Bo tu nie pomaga psycholog, a skupienie mediów na rodzinach ofiar to kwestia dni. Gdy wydarzy się kolejna strzelanina kamery jadą w nowe miejsce.

– Gdy tracisz dziecko w tak brutalny i publiczny sposób, zalewa cię fala wsparcia. Z początku. Ale gdy czuwania się kończą i media odjeżdżają, wtedy zaczyna być naprawdę źle. Bo świat idzie naprzód, a ty już nie. Nie możesz. To ból, któremu nie umkniesz – tłumaczy Sandy Phillips, której 22-letnia córka została zamordowana wraz z 11 innymi osobami w kinie w Aurorze.

Większość osób, z którymi rozmawiali dziennikarze „Time” w pracy nad reportażem, opisuje stratę części siebie, trwałą i głęboką. – Miałem dobre życie, wręcz błogosławione. Ale została ruina. Moje dziecko nie żyje. Nie tylko nie żyje. Ona nie „odeszła”, nie „zmarła”. Moja córka została postrzelona dziewięć razy w szkole. Została zamordowana – mówi łamiącym się głosem Andrew Pollack. Jego 18-letnia córka Meadow była jedną z ofiar w Parkland.

Gorąco polecamy oryginalny i kompletny tekst dostępny za darmo na łamach „Time”.

Michal Karas

Autor

Michal Karas

Polecamy

Powiązane Artykuły